Apostoł trędowatych – (O. Jan Beyzym)
Człowiekowi nigdy tak nie dokuczy głód czy ciężka praca, jak może mu dokuczyć całkowita samotność. Gdy człowiek nie ma do kogo się odezwać w swoim języku, poskarżyć się, opowiedzieć o swojej bezradności — czuje dotkliwy brak.
Ojciec Jan Beyzym, który udał się na Madagaskar do trędowatych, pocieszał się tym, że przynajmniej w listach może przed kimś otworzyć swoje serce. Choć wiedział, że dopiero za dwa miesiące jego list dotrze do współbrata, ojca Czermińskiego, redaktora „Misji Katolickich” w dalekiej Polsce, jednak pisanie listów sprawiało mu radość. W jednym z nich tak pisze :
„…Powiem Ojcu otwarcie, że pisząc ten list i na płacz, i na śmiech mi się zbierało. Na starość zdziecinniałem. Schroniska dla trędowatych nie ma, a mnie w myśli już się przedstawiało schronisko zalesione brzozą, kościół obsadzony naokoło brzozą i kwiatami, a na ołtarzu obraz Najświętszej Matki Częstochowskiej umajony gałązkami naszej polskiej brzozy…”
Kiedy półtora roku wcześniej, w listopadzie 1898 roku, zdecydował się opuścić ukochany przez siebie Chyrów i jego młodzież, aby się udać na Madagaskar i objąć opiekę nad schroniskiem dla trędowatych, wiedział, że będzie to praca trudna i niebezpieczna. Jednak to, co zastał, przekroczyło jego najgorsze przeczucia. Szumnie nazywane „schronisko”, to kilka nędznych bud, w których gnieździli się trędowaci. Te budy prawie się rozsypywały, groziły zawaleniem przy mocniejszym wietrze i wcale nie chroniły od deszczu. Ale najgorszy był głód. Przecież, jeśli ktoś tutaj wśród trędowatych umierał, a umierają często, to nie tyle z trądu, ile z głodu, zimna lub brudu, albo ze wszystkich tych powodów razem. Ojciec Beyzym nic jednak na to nie mógł poradzić. Brak było pieniędzy. Rząd kolonialny nie troszczył się zupełnie o chorych. Co gorzej, mówiono o tym, że trędowaci sami mogą zapracować na swoje utrzymanie uprawianiem ziemi. Lecz Ojciec Beyzym widział, że jest to niemożliwe. Jak mogą trędowaci uprawiać ziemię, gdy trąd zniszczył im nogi, pozbawił palców u rąk, a całe ciało pokrył strasznymi ranami ? Nic więc dziwnego, że wśród tych ludzi zmuszonych do żebrania szerzyło się zepsucie obyczajów, pijaństwo i złodziejstwo. A ojciec Beyzym przyjechał do nich, by mówić im o Bogu, o miłości, o przemianie życia.
W jaki sposób ojciec Beyzym chce walczyć, aby poprawić los swoich „czarnych piskląt”, przywrócić tym pokrzywdzonym przez los ich człowieczeństwo ? Wiedział, że nie wystarczy dać ludziom chleba, ale trzeba im stworzyć znośne warunki życia. Potrzebny jest szpital z prawdziwego zdarzenia. Ale by taki szpital powstał, trzeba mieć dużo pieniędzy. Skąd je wziąć ! Brak ich było nawet na ryż i podstawowe potrzeby.
Ojciec Jan Beyzym zaufał Matce Najświętszej. Jej opiece powierzył los swojej misji. Wierzył też w dobre serca swoich rodaków. Czuł, że wraz z nimi może coś zrobić, by tym nieszczęściom zaradzić. Skierował więc swój apel właśnie do Polaków. Cóż z tego, że sami byli biedni, uciskani przez zaborców i nie mieli wolnej Ojczyzny ? Przecież i to jest prawdą, że tylko biedny i cierpiący potrafi naprawdę zrozumieć potrzeby nędzarza. Biedni są zawsze najofiarniejsi. Wierzył, że z drobnych ofiar jego rodaków powstanie wielkie dzieło. I nie zawiódł się. Pomogli mu ludzie, którzy umieli odjąć sobie od ust, choć nigdy przedtem nie słyszeli o Madagaskarze i nie mieli pojęcia o trądzie. Ale za to posiadali serce i potrafili odpowiedzieć na Chrystusowe wezwanie miłości Boga w swoim bliźnim.
Przez długie lata zbierano drobne ofiary na budowę schroniska. Ojciec Beyzym musiał pokonać wiele trudności i przeszkód. Sam musiał rękawy zakasać i wiele dni pracować, zanim powstało dzieło jego życia — szpital dla trędowatych — dzieło misjonarza Polaka i ofiarności polskich chrześcijan. Jakże radosny był dzień 10 sierpnia 1911 roku. Pierwsi chorzy mogli się leczyć w ubogim szpitalu. Pierwszy raz byli prawdziwie czyści i mogli się położyć w szpitalnych łóżkach. Nie potrzebowali martwić się o to, co będą jeść dziś i jutro. Zwyciężyła wytrwała miłość. Taką radość przyniosło poświęcenie dla innych trochę swojego grosza i otwarcie serca. Przecież ci chorzy to dzieci Boże.
Gdy chorzy zamieszkali w szpitalu, a przybyłe siostry zakonne otoczyły ich troskliwą opieką, ojciec Beyzym czuł, że jeden cel jego życia został osiągnięty. Na tym jednak nie poprzestał. Gdzie było nieszczęście, tam on chciał spieszyć z pomocą. Dowiedział się, że na Sachalinie żyją w okropnych warunkach zesłańcy polscy, pozbawieni pomocy duszpasterskiej. Chce do nich pojechać. Ale Chrystus już widać nie chciał tej ofiary. Ojciec Beyzym opiekując się chorymi sam zaraził się trądem. On orał, siał, trudził się, a owoce jego trudnej, pionierskiej pracy zebrali jego następcy. Chorobę, cierpienie i zło zwyciężyła miłość. Choroba czyniła jednak szybkie spustoszenia w organizmie wycieńczonym pracą ponad siły. 2 października 1912 roku zakończył swe życie. Jeśli masz wolną chwilę, przeczytaj książkę Teresy Weyssenhoff: ,,Ojczyzna z wyboru”, albo wydane drukiem „Listy ojca Jana Beyzyma TJ, apostoła trędowatych na Madagaskarze”. Dowiesz się stamtąd więcej o tym polskim bohaterze, który umiał okazać prawdziwą miłość bliźniemu, który tak umiłował bliźniego, jak Chrystus każdego z nas.