Apostoł Podhala (Ks. Wojciech Blaszyński)
To już nie pierwszy raz spieszy w tę stronę nieznajomy przybysz ubrany po miejsku. Przed kilkoma dniami przybył z daleka, z Węgier. Zatrzymał się w jednej z chałup w Chochołowie i co dzień, tu na ustroniu, z dala od ludzi wsłuchuje się w szum Czarnego Dunajca. Chodzi po zaroślach nad wodą. Czego tu szuka ?… Na jaką czeka przygodę ?…
To młody, 23-letni filozof, który zmaga się z Bogiem jak biblijny Jakub. Tak trudno było mu podjąć decyzję. Bo trzeba nam wiedzieć, że ten wspaniały chłopiec nie chciał działać pochopnie. On wiedział, ile dobra lub zła może pociągnąć za sobą jedna ludzka decyzja. Kiedyś pragnął być lekarzem, lecz teraz zastanawiał się, co w człowieku jest bardziej chore — ciało czy dusza ?
Już słońce gasło, milkło rozśpiewane ptactwo. Od rzeki ciągnęło chłodem, a on krępy, zdrowy góral wciąż się mocował z sobą. Spod czarnych, niesfornie rozrzuconych włosów patrzyły jego oczy ku niebu. Wreszcie zdecydował — będzie lekarzem duszy człowieka. Pójdzie do Tarnowa — do seminarium. Wybierze kapłaństwo z jego wielką godnością, ogromem wyrzeczeń i odpowiedzialności.
Ks. Wojciech Blaszyński, bo o nim jest mowa, zanim został apostołem Podhala, najpierw był dzieckiem Podhala. Urodził się wiosną 1806 roku w Chochołowie, w dawnym powiecie nowotarskim. Był dzieckiem zdrowym i zdolnym. Zdumiewał otoczenie dojrzałością swoich poglądów i oceny faktów. Zdradzał odwagę i upór w pokonywaniu trudności. Po ukończonej edukacji w rodzinnej wiosce udaje się na Orawę, żegnany łzami matki i obdarowany na drogę jej ostrzeżeniami. Idzie po wiedzę do Trzciany (Terstina), a później do Wielkiego Waradyna na Węgrzech. Łatwiej o tym pisać, trudniej przeżyć kilka lat w obcym środowisku bez pomocy materialnej. To hartowało i tak już z natury twardego Wojtka. A potem wrócił w rodzinne strony, nie rozpoznany nawet przez najbliższych. Przyznał się kim jest dopiero wtedy, gdy zadecydował o dalszej drodze swego życia — kapłaństwie. Zwłaszcza ojciec nie przyjął tej decyzji z zapałem. Wolałby pewnie widzieć syna na innym stanowisku. Ale Wojtek okazał się w swym postanowieniu nieugięty. Seminarium było dla ks. Wojciecha szkołą przygotowującą do zadań duszpasterskich. Było też miejscem, gdzie przeżył on chwile zjednoczenia z Bogiem, co wyszło na jaw potem w całym jego kapłańskim życiu. Znów na świadectwie oceniono sprawność intelektu i jego wysiłek jako celujący. Lecz nawet w seminarium duchownym, w tym ośrodku wyraźnego działania Ducha Świętego, wprawny i przenikliwy wzrok profesorów nie zdołał uchwycić całej przemiany wewnętrznej młodego człowieka. Dopiero życie wykaże, czy i w jakiej mierze alumn upodobnił się do Chrystusa. Po gruntownym przygotowaniu, w 27 roku życia Wojciech Blaszyński otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa Pischteka w Tarnowie.
Był październik, rok 1833. Mieszkańcy Makowa ujrzeli nowo wyświęconego księdza, który przyjechał do pracy w ich parafii. Podobał się. Był to młody brunet, rumiany uśmiechnięty. Bóg tylko wiedział, ile miłości kryło jego kapłańskie serce — miłości Boga ponad wszystko i miłości bliźniego. Ta właśnie miłość czyni człowieka nieprzeciętnym. Ta miłość trzymała ks. Wojciecha w konfesjonale po kilka godzin dziennie, a bywało, że i całe noce tam spędzał. Słuchał ludzkich słabości, win i zbrodni, leczył rany zadane duszy przez grzech i wiązał zerwaną przyjaźń z Bogiem. Mimo że był gwałtownego usposobienia, cierpliwie i ze spokojem pouczał błądzących. Głębokie prawdy Boże podawał przystępnie i prosto. Nauki katechizmowe i kazania wygłaszał gwarą, aby zbliżyć się do słuchaczy i lepiej być przez nich zrozumianym. Miłość do ludu każe mu szukać porównań trafnych, by obrzydzić grzech i pokazać piękno czystego życia. Nawet dowcip i poczucie humoru wprzęgnął w katechizację. Walczył z pijaństwem, które jest wciąż przyczyną wielu grzechów i nędzy materialnej. Walczył z ciemnotą ludu, tak często wykorzystywaną przez jego wrogów, i z niewiedzą religijną. W tym celu sprowadzał i rozdawał dobre książki i katechizmy. Zakładał bractwa trzeźwości. Zachęcał młodzież do składania ślubu trzeźwości, bo w niej widział podstawę szczęścia i trwałości rodzin.
Gdy został proboszczem w Sidzinie, poczuł się jeszcze bardziej odpowiedzialny za powierzone sobie dusze. W trosce o nie szukał coraz to nowych sposobów działania. Nie ograniczał się do tych ludzi, którzy przychodzili sami. Chodził i szukał, nawiązywał rozmowę gdzie i z kim się dało. Pouczał, radził i prostował błędne pojęcia. Pewnego razu zabiegła mu drogę stara, wychudła kobiecina i pyta : „Czy Jegomość jest księdzem Wojciechem ? Czy to prawda, że trzęsą żałować i spowiadać się, aby wejść do nieba ? Mój Boże, jestem stara, żadnych nauk nie znam”. Ks. Blaszyński posłał do niej dziewczynę, która ją nauczyła prawd katechizmowych. Potem wyspowiadał uszczęśliwioną staruszkę. Ten przypadek natchnął go nową myślą. Wiedział, że sam nie podoła wszystkiemu. Zaczął więc przygotowywać pojętniejsze i chętne dziewczęta, które mu potem bardzo pomogły w katechizowaniu. Im to polecał nauczanie prawd wiary i przygotowywanie do sakramentów św., a szczególnie do spowiedzi.
Dziewczęta te w chwilach wolnych od pracy uczyły po domach i wszędzie tam, gdzie się schodzili ludzie. Nazywano je „Sidziniarkami”. Zapraszano je chętnie do siebie, nieraz nawet daleko poza granice parafii. W nadmiarze gorliwości czasem same, bez zapraszania, zapuszczały się w różne strony, aby apostołować. Ta katecheza rodzinna, bo tak by to dziś trzeba nazwać, dawała wspaniałe owoce. Sidzina ze swoim księdzem i „Sidziniarkami” stała się głośna.
Byli jednak ludzie, którzy odnosili się do tej nowości niechętnie, a nawet wrogo. Kapłańska gorliwość ks. Blaszyńskiego jednała mu przyjaciół, ale i mnożyła wrogów. Doświadczył wszystkiego : głodu, zimna, wyczerpania, posądzeń, osamotnienia, lecz nie ustawał w pracy aż do swojej tragicznej śmierci. Zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku koło wybudowanego przez siebie kościoła w rodzinnym Chochołowie.
Źródłem, z którego czerpał siłę do tylu prac i trudów podjętych dla chwały Bożej i dla zbawienia nieśmiertelnych dusz, była właśnie miłość. Żywa wiara nie pozwalała mu załamać się, buntować lub cofać. Nie poddał się zniechęceniu, ani nie opuścił rąk bezradnie. Dziś jest wzorem dla młodzieży podhalańskiej i jej katechetów. Czuwa, aby zło nie przesłaniało nam prawdy. Był za życia apostołem Podhala. Może Bóg pozwoli, że ks. Wojciech będzie kiedyś patronem wierzących.