„Muszę z nimi pozostać” (Brat Albert Chmielowski)
Pewnego grudniowego dnia mieszkańcy Krakowa zobaczyli na ulicy dziwny widok. Wysoki, jednonogi mężczyzna, ubrany w szary zakonny habit, jechał małym wózkiem zaprzężonym w jednego konia. Potrząsał przy tym śmiesznie dzwonkiem, jakby chcąc na siebie zwrócić uwagę. Z początku widok ten wywoływał zrozumiałą sensację. No bo pomyśl, kulawy zakonnik, chuda szkapa i mały kościelny dzwonek. Kimże jest ten dziwny człowiek i czego szuka na ulicach Krakowa ? Widywano go odtąd coraz częściej, jak jechał sobie wolniutko, tu i tam się zatrzymywał i na swój wózek znosił wszystko to, co mu dali dobrzy ludzie : jarzyny, owoce i w ogóle płody rolne lub coś do jedzenia oraz starą zużytą odzież. Zawsze spokojny, zawsze uprzejmy, nie zrażający się złym słowem, cierpką uwagą lub szyderczym uśmiechem.
Kim jest ten dziwny człowiek ? — myślał niejeden. Wiedzieli o nim bardzo mało. Że był kiedyś malarzem, ale teraz rzucił sztukę, osiadł w ogrzewalni miejskiej i zobowiązał się wobec panów z magistratu, że zaopiekuje się biednymi, bezdomnymi ludźmi, którzy tam nocowali. Rychło też przekonali się, że miał bardzo dobre serce. Potrafił wszystko, co posiadał, a także samego siebie oddać ubogim. Jeden ze współczesnych pisarzy (A. Nowaczyński), który nawet przez jakiś czas chciał przyłączyć się do niego i też poświęcić się ubogim, napisał o nim książeczkę i zatytułował ją : „Najpiękniejszy człowiek mego pokolenia”. A na co dzień nazywano go po prostu Bratem Albertem.
Ciekawa była przeszłość tego człowieka i jego młodość. Adam Chmielowski, bo takie było nazwisko Brata Alberta, urodził się w roku 1846. Smutne było jego dzieciństwo. Gdy miał siódmy rok, umarł mu ojciec, a w sześć lat potem matka. Trzynastoletniego Adasia wychowywała ciotka. Posłała go do szkoły rolniczo-leśnej w Puławach. I tam zastał go wybuch powstania w 1863 r. Jako siedemnastoletni chłopak walczył w oddziale leśnym koło Kazimierza. Sprawował się bardzo dzielnie. W jednej z potyczek został ciężko ranny. Stracił nogę. W latach tułaczki odkrywa w sobie talent malarski. Studiuje w Warszawskiej Klasie Rysunkowej i w Monachium. Był przyjacielem i doradcą młodych malarzy : Maksyma Gierymskiego, Józefa Chełmońskiego i Stanisława Witkiewicza.
Podczas malowania obrazów religijnych, zwłaszcza obrazu Chrystusa, sławnego „Ecce Homo”, doznaje głębokiej przemiany wewnętrznej. Odzywa się w nim głos powołania do życia zakonnego. Wstępuje początkowo do zakonu jezuitów, ale po sześciu miesiącach nowicjatu opuszcza go. Nie tu bowiem było jego miejsce. W tym czasie przeżywa bardzo ciężkie chwile. Jego duszę nęka głęboki niepokój o własne zbawienie. Niektórzy posądzają go nawet o chorobę umysłową, ale nie była to choroba, lecz jakiś dziwny smutek i wewnętrzna rozterka : co robić ? W tym czasie wyjechał na wieś do swego brata Stanisława. Tam z wolna przyszło uspokojenie. A kiedy pewnego dnia znalazł w bibliotece małą książeczkę pt. „Reguła św. Franciszka”, doznaje oświecenia. Dostrzega swój cel życiowy : służbę bliźnim we franciszkańskim ubóstwie, jako tercjarz franciszkański.
Wygnany przez władze carskie z Podola, przyjeżdża do Krakowa. Nadal dużo maluje, ale już więcej czasu w jego życiu zajmuje troska o ubogich, których nie brakowało w owym czasie w Krakowie. Początkowo gromadzi ich w swoim mieszkaniu, gdzie ich żywi i przyodziewa. Kiedyś, wraz z kilkoma panami z akcji dobroczynnej, udał się do jednego z krakowskich przytułków dla bezdomnych, tzw. ogrzewalni. To, co tutaj zastał, wstrząsnęło nim. Powiedział wtedy : ,,Muszę z nimi pozostać. Nie mogę ich tak zostawić”. Wystarał się w magistracie o pozwolenie na objęcie opieki nad tym domem nędzy, jakim była ogrzewalnia. Zrozumiał, że chcąc pomóc ubogim, nie wystarczy wyjść do nich z bułkami, ale trzeba stać się jednym z nich, aby ich przemienić. Porzuca dotychczasowe, wygodne życie, aby zamieszkać wraz z ubogimi. Jada to samo, co oni, sypia na desce przykryty podartym kocem, zmienia strój na zgrzebny habit, który nie razi oczu biedaków. Wkrótce, pociągnięci jego przykładem, przyłączają się do niego inni. W roku 1888 powstaje zgromadzenie Braci Posługujących Ubogim, tzw. albertyni, a w dwa lata później siostry albertynki. Ci ludzie nie wahali się podejmować najtrudniejsze prace, aby tylko móc utrzymać biedaków. Zrozumiał Brat Albert i jego pomocnicy, że trzeba kochać Pana Boga tak, że od tego kochania zabolą ramiona, nogi i głowa. Szary habit albertyński często znajdował się obok bluzy robotnika, np. przy budowie drogi z Zakopanego do Morskiego Oka. Widziano też Brata Alberta i jego współbraci, jak zbierali jałmużnę dla swoich biedaków. Powoli zdobyli sobie powszechną sympatię. Biedni uznali ich za swoich, inni dostrzegli w nich przykład miłości chrześcijańskiej. A sami albertyni ? Oni, wraz ze swoim założycielem Bratem Albertem, rozumieją, że dać głodnemu chleba, a bezdomnemu dach nad głową, to jeszcze nie wszystko. Taka jałmużna może czasem jeszcze bardziej zepsuć człowieka. Trzeba nędzarzowi przywrócić godność ludzką, pomóc mu, aby znów poczuł się pożytecznym i wartościowym człowiekiem. A to stanie się wtedy, gdy ci ludzie, żyjący tylko z żebraniny lub z kradzieży, będą mieli możliwość pracy i zarobkowania. Będą mogli siebie samych utrzymać. I Brat Albert czyni wysiłki, aby w jego przytułku ludzie pracowali. Jedni wynajmują się do pracy dorywczej, a dla innych organizuje warsztaty. Najpierw warsztat wyplatania krzeseł, potem warsztat tapicerski. Prócz tego, gdzie może, tam stara się o jakieś zatrudnienie w różnych przedsiębiorstwach dla ludzi, których wyrwał z nędzy, których wyleczył z kradzieży lub z pijaństwa, których zawrócił z drogi przestępstwa. Jego działalność ma tym większe znaczenie, że wyprzedza o dobrych kilkadziesiąt lat to, co dziś nazywa się opieką społeczną. To, co dzisiaj czynią urzędy zatrudnienia szukając pracy dla bezrobotnych, to, nad czym myśli dziś cała armia ludzi organizując w imieniu państwa opiekę nad bezdomnymi, starcami, nieuleczalnie chorymi itp. — przed kilkudziesięciu laty spoczywało w rękach i w sercu jednego człowieka — Brata Alberta.
I jeszcze dziś opiekę nad nieuleczalnie chorymi w zakładach specjalnych przekazuje się niejednokrotnie albertynom i albertynkom. Tak więc idea życia Brata Alberta dalej jest realizowana. Służba bliźnim tak zaangażowała Brata Alberta, że zabrakło mu już czasu na malarstwo. Ale pomimo to pozostał on na zawsze wielkim artystą, bo takie cudowne było jego spojrzenie na świat, na życie. Wciąż poszukiwał wyższej doskonałości, pełniejszego piękna. Zawsze służył pięknu ukrytemu w sponiewieranym człowieczeństwie. A to jest właśnie prawdziwa sztuka, która czyni człowieka lepszym, ukazuje ukryty w nim obraz Boży. Dlatego gdy w roku 1916 zmarł Brat Albert, uczcił go cały Kraków : i biedni i bogaci. Uczczono go jako wielkiego artystę, najpiękniejszego człowieka naszych czasów, który swoim życiem pokazał, że poświęcenie dla innych zawsze posiada wartość.
Zapraszamy do przeczytania: Życiorys Brata Alberta